I co dalej?
Dwa lata, jakieś dziesięć tysięcy kilometrów później i dziesięć kilogramów lżejszy wracam w to miejsce. Wiele rzeczy się zmieniło. Przede wszystkim cele i priorytety. GSB finalnie skończyłem w trzynaście dni, co nie jest jakimś złym wynikiem na tamten czas. Chociaż pozmieniało się dużo, to w głowie dalej zielono, dalej góry i dale pragnę jeszcze dalej.
Najpierw może się wytłumaczę. Przejście GSB było wydarzeniem, które wpłynęło na każdy prawie aspekt w moim życiu. Przestałem pisać na blogu, bo wydawało mi się to bez sensu. Zmieniłem się, zmieniły się moje cele i priorytety, spojrzenie na rzeczywistość. Tak wiele miałem do powiedzenia, a jednocześnie tak mało istotne wydawały się ciągi moich myśli. No bo przecież tyle jest wspaniałych tekstów, poradników, historii ludzkich. Tak wiele kanałów na youtube, gdzie już wszystko jest omówione, zważone i zmierzone. Jednocześnie, stopniowo przestałem korzystać z mediów społecznościowych, bo wydawały mi się takie hałaśliwe, natrętne i płaskie. Od ludzi stroniłem zawsze, ale teraz było to jeszcze bardziej widoczne. Przestałem uczestniczyć w życiu Towarzystwa Tatrzańskiego. Jedyne co pozostało to miłość do gór i chęć poruszania się przed siebie, sprawdzania granic i pokonywania słabości.
W ostatni dzień GSB, w okolicy Kubalonki poznałem kolegę, który przemierzał ten sam szlak, ale w całkiem inny sposób. Bez śpiwora, maty, namiotu, z lekkim plecakiem biegowym, ale za to wolniej, bo w siedemnaście dni. Pomyślałem czemu jakoś tego nie połączyć, lubię się szybko poruszać, podobała mi się atmosfera Biegu Rzeźnika, który mijałem między Kalnicą a Cisną. Więc wymyśliłem, że następnym razem (na pięćdziesiąte urodziny) zrobię GSB biegowo. Ta decyzja wywróciła cały mój świat dogóry nogami.
We wrześniu 2023, na wycieczce wielodniowej, nomen omen w Bieszczadach, zmówiłem się z Izą, że przygotujemy się wspólnie do Biegu Rzeźnika w 2025 roku, zacząłem więc treningi. Z początku z bieganiem było bardzo słabo, co prawda jakieś tam truchciki uprawiałem, w ramach przygotowania do wycieczek po górach, ale z bieganiem, a zwłaszcza ultra, nie miało to za wiele wspólnego. Mimo to twardo postanowiłem ruszyć na spotkanie moich granic wytrzymałości, a przy okazji wyleczyć nadciśnienie otyłość i wysoki cukier.
Na początku wszystko wydaje się proste, a człowiek jak jest głupi, to za wiele nie myśli. Potrafiłem już biegać bagatela dwadzieścia parę kilometrów, w absurdalnym tempie 7:30 min/km, ciężki jak koń pociągowy, ale z głową w chmurach i co najważniejsze głuchy na teksty, że "tak się tego nie robi", że "to nie jest bieganie", że "najpierw schudnij", że "sobie zrobisz krzywdę", a "komuś narobisz kłopotów". Po GSB miałem jedno motto - granice są w twojej głowie.
W październiku wybrałem się na Night Runners w rodzinnym Jaworznie i zaliczyłem pierwsze zderzenie z twardą rzeczywistością. Po kilku minutach w tempie 5:30 odcięło mnie od świata zewnętrznego i choć finalnie udało mi się przeżyć te dziesięć kilometrów, dotarło do mnie jak bardzo mijam się z faktami - nie umiem biegać. Tak też powstała długo utrzymywana ksywka na Stravie - Artur NieUmieBiegać. I chociaż niedawno ją zmieniłem, to dzisiaj, kilkanaście tysięcy kilometrów później, dalej to co robię ciężko nazwać bieganiem. Celem podtrzymania płomienia głodu ultra postanowiłem zapisać się na jakiś bieg. Padło na Pieniny Ultra Trail i Dziki Groń, sześćdziesiąt cztery kilometry. Cóż to dla mnie. Przecież robiłem już po pięćdziesiąt kilometrów z ciężkim plecakiem. Jakże się myliłem. Powiem Wam - pycha boli, piecze każdym włóknem w łydkach, czwórkach i gdzie tylko popadnie. Ale o tym następnym razem.
Artur MtRun


Komentarze
Prześlij komentarz