MSB - Dzień czwarty czyli salamandry w deszczu.
Marcówka - Chatka pod Potrójną
Dzień zaczął się od ulewy. Wróć. Dzień zaczął się od gorącego kubka z kabanosami i kawy. Pranie wyschło. Szybkie pakowanie i w drogę, bo... "Bo kilometry się same nie zrobią." Wyszliśmy z Bacówki dziesięć po szóstej. Zaraz za bramą zaczęło siąpić a potem regularnie padać.
Szło się całkiem przyjemnie - było ciepło a deszczyk chłodził nas delikatnie. Do Zembrzyc dotarliśmy po godzinie i można powiedzieć, że dopiero wówczas rozpoczęliśmy właściwą wędrówkę zaplanowaną na ten dzień.
Deszcz odpuścił i mżyło tylko. Szliśmy radośnie, pełni energii i ufni, że szlak jest już dobrze oznaczony, jak zapewniała koleżanka poprzedniego wieczoru. A Romek Trzystaw śpiewał - "nie wierz nigdy kobiecie" - a my naiwni zapomnieliśmy. Mijając Grygle weszliśmy w piękny soczystozielony las, a brudnobrązowa, bagnista droga zajmowała naszą uwagę bez reszty. W pewnym momencie dotarło do nas, że od jakiegoś czasu nie ma śladu po czerwonych oznaczeniach. Ostatnie co pamiętałem to ścieżka do góry, której dokładnie się przyglądałem i biało-czerwone paski zaraz za nią, na leżącej kłodzie. Niestety, okazało się, iż to ścięte drzewo, które ktoś ułożył w niefortunnym miejscu, wprowadziło nas w błąd. Szlak skręcał a oznaczenie wskazywało by iść prosto. I tak wyszło ponad cztery dodatkowe kilometry. Ale kto czytał od początku, to wie, że limit pecha na szlaku wyczerpaliśmy dnia zerowego i dzięki temu, że zeszliśmy ze szlaku udało się spotkać salamandrę i zrobić super fotki.

Po drodze udało nam się obejrzeć też oryginalną norkę Hobbitów (fot. powyżej). W Krzeszowie planowaliśmy coś zjeść i napić się piwa. Okazało się, że tamtejsza pizzeria jest zamknięta. Znowu pech? Przecież wyczerpaliśmy limit. No nic. Obok był sklep i postanowiłem kupić jakieś bułki, może serek i zjeść na szybko - jak menel - koczując pod lokalem. Może nas nikt nie przegoni - rzekłem do Darka, zostawiłem plecak i udałem się w stronę Odido. Ku memu zaskoczeniu roleta przy wejściu do pizzerii Jowisz uniosła się nieśmiało ku górze. Serce mi podskoczyło z radości, bo to był jedyny lokal gastronomiczny aż do schroniska na Leskowcu. Miła pani zrobiła nam super zapiekanki, a zimne piwko dopełniło super posiłek. Po około godzinie odpoczynku trzeba było ruszyć dalej, bo przecież wiecie dobrze, że "kilometry się same nie zrobią". Po kilku minutach marszu w stronę Leskowca zaczęło padać, a właściwie lać. Nie wiem czemu, ale lubię deszcz w górach. Może przez to, że to fajny substytut prysznica. Dobrze też chłodzi, a ja nie lubię się przegrzewać. Idzie się szybko, wydajnie, bez zbędnych przerw. Wspaniale, że nie trzeba ciągle patrzeć na lewo i prawo, widać tylko mgłę i nic nie atakuje zmysłu wzroku... Nie, no z tym już przesadziłem. Faktem jest, że deszcz na szlaku, zwłaszcza tym kilkudniowym, ma mało zalet - właściwie to żadnych nie posiada. Nastręcza wiele niedogodności, a największa z nich to suszenie ekwipunku. Trzeba jednak przyznać, że ulewy mają niepowtarzalny klimat. Powietrze inaczej pachnie, góry zmieniają wygląd, krajobraz staje się tajemniczy, a uczucie niepewności warunków a czasem nawet konieczność rozważenia zejścia ze szlaku, uświadamiają nam coś, o czym zapominamy w rutynie chodzenia po górach - o potędze i nieprzewidywalności natury. Zwykle człowiek ma złudne poczucie kontroli nad otoczeniem i swoim życiem. Ale to mrzonka. Nie mamy wpływu na nic co nas spotyka. Jesteśmy jak liść na wietrze. Czy liść może decydować ile czasu będzie współistniał z drzewem? Czy ma wpływ na to gdzie upadnie i czy to akurat będzie jesień? Gdzie sczernieje i połączy się na powrót z żywą naturą poprzez zasilenie korzeni roślin? A może drzewo, które miało rosnąć trzysta lat powali niespodziewanie wicher? Warto mieć gdzieś z tyłu głowy, w czasie codziennych obowiązków, że decydowanie o czymkolwiek w szerszym kontekście to tylko iluzja.

Z Leskowca można było podziwiać przepiękną panoramę. Nie dzisiaj. Ale nie omieszkałem omawiać po drodze wyimaginowane widoki i atrakcje. A co? Wyobraźni mam aż za wiele, więc kto zabroni? Postanowiliśmy tylko pomachać w stronę schroniska, bo niepewność pogody pchała nas w kierunku noclegu. W okolicach szczytu do deszczu doszedł lodowaty wiatr i wędrówka straciła trochę na atrakcyjności. Trasa z pewnością jest atrakcyjna turystycznie. W sumie mgła i deszcz też potrafi zapewnić niezapomniane wrażenia.

W Chatce Studenckiej Pod Potrójną byliśmy około szesnastej. Plan zakładał godzinę dziewiętnastą, więc czasu wolnego mieliśmy w bród. Wspaniale, bo tak się złożyło, że na ścianie wisiały gitary i można było sobie na nich pobrzdąkać a nawet coś zaśpiewać. Wieczór przy piwie i gitarze zrekompensował wszystkie trudy dnia. Atrakcją wieczoru był również Barszcz Ukraiński, na mięsie, który pani turystka po kilku sekundach zaakceptowała jako wegetariański, gdyż w zwyczaju miała, że mięs nie jada i to w każdej postaci, a nie tylko, jak litwiński niedźwiedź - nieświeżych. A powszechnie wiadomo, iż człowiek po "kilometrach" bywa jak niedźwiedź głodny.




































Komentarze
Prześlij komentarz