Projekt Babia - Pilsko.

    O rzeczonej trasie myślałem już jakiś czas. W tym roku zdobyłem dwie najwyższe góry Beskidu, ale w weekend (sobota - Pilsko, niedziela - Babia). Dodatkowo kusiła perspektywa 40km szlaku z konkretnymi przewyższeniami. Pomyślałem, że taki wyczyn jednego dnia to już będzie coś. Miałem jednak problem z wyborem konkretnej daty. Raz, że nie wiedziałem do końca jaką kondycją dysponuję, dwa ciężko było z organizacją transportu. Trochę pewności dodało mi obejście Jaworzna czerwonym szlakiem nocą, w czasie poniżej dwunastu godzin i pokonanie MSB na pełnym luzie. Czasami wystarczy uwierzyć w siebie. Gorzej z transportem, ale udało mi się skusić małżonkę propozycją wspólnego wejścia na Babią i ewentualne rendez-vous na Miziance w schronisku, lub przy braku sił - w Korbielowie. Jako trzeci do wyprawy dołączył Jarek. Na parkingu w Krowiarkach byliśmy trochę po szóstej. Tłum ludzi schodził już z góry i wyjaśniła się tajemnica mnogości zaparkowanych samochodów. Oczywiście tradycyjnie na starcie zapomniałem włączyć trening na zegarku. Po kilkunastu minutach wspólnej wędrówki usłyszałem magiczne: "Jak chcesz to idź swoim tempem, bo masz jeszcze kawał drogi przed sobą. Nie czekaj na nas". I poszedłem swoim tempem. I to był pierwszy błąd - zbyt szybki start potrafi odebrać siły potrzebne na tak długim odcinku. Po drodze czasami brakowało oddechu, no ale to normalne w górach. Zawsze przechodziło, tym razem też. Na Babiej byłem jakieś dziesięć minut po siódmej czyli całe wejście zajęło koło godziny. Czas dobry. Energi mnóstwo, radość i euforia. Wciągnąłem szybko żel, popiłem wodą i ruszyłem w dół, biegiem. Szło w miarę dobrze. Szybko dotarłem do Przełęczy Brona a na Małej Babiej byłem o ósmej. Trzeba cisnąć dalej do przodu - Tabakowe Siodło i piętnaście po dziewiątej Mędralowa. Trzynaście i pół kilometra z konkretnymi przewyższeniami w trzy godziny - całkiem nieźle. No i magia prysła - przy zbieganiu poczułem kłucie poniżej lewego kolana. Zaczęło się. Oszczędzając lewą nogę przeciążyłem szybko prawą i szedłem już do samego końca ze skurczem czworogłowego. W okolicy Horné Gluchačky podjąłem pierwszą dobrą decyzję i postanowiłem pohamować swoje biegowe zapędy. Czas był tak dobry, że spokojnie powinienem zdążyć przed burzami jakie zapowiadali na godzinę 18.  Szczyty mijane po drodze charakteryzowały się typowymi dla Beskidów krótkimi, ale stromymi podejściami i zejściami. Zejście w kierunku Glinne skomentowałem na głos po łacinie. Prawie pionowe zbocze pokryte wyschniętą, nomen omen, gliną. Na samej przełęczy zrobiłem sobie pierwszy dłuższy, bo dwudziestominutowy postój na bułkę z serem i masaż stóp. Kolejne błędy to niedoszacowanie pod względem ilości wody i pożywienia - co przypłaciłem brakiem sił w czasie zdobywania Pilska. Prawie się czołgałem w górę, a w połowie drogi kryzys energetyczny spowodował, że musiałem siadać co kilka minut. O dziwo chyba nie wyglądałem zbyt źle, bo część turystów próbowała się ze mną ścigać. Wyprzedzenie umęczonego amatora długich dystansów chyba nie jest powodem do chwały, no albo ja mam jakieś skrzywienie pod tym względem i powinno się cieszyć z każdym zwycięstwem w życiu. Nawet nad tymi, którzy nie są skłonni do rywalizacji. W czasie stromego podejścia już przed samą kopułą szczytową Pilska mijałem dwóch młodzieńców, licytujących się, co zrobią na parkingu koledze, który wpuścił ich w kanał opowieściami, że droga należy do łatwych i przyjemnych i Pilsko to żadna góra. 
Widząc cel mojej wędrówki dostałem zastrzyk energii, tym samym dowiadując się znowu czegoś nowego, że psychika jest najważniejsza w tego typu imprezach, że mam w sobie pokłady energii o których wcześniej nie wiedziałem, że ból w ostateczności można zignorować i iść do przodu krok za krokiem, aż do celu. Bo umysł potrafi zapanować nad ciałem, a to lubi się buntować nieustannie. Każdy z nas jest silniejszy niż myśli i nie wolno się poddawać. Miałem trzy momenty w czasie tego podejścia, kiedy byłem zdecydowany zrezygnować, ale ostatecznie nie poddałem się i parłem przed siebie, w górę. 
Około 14:30 dotarłem na właściwy szczyt Pilska. Głodny, zmęczony i przegrzany z pustym camelbakiem. Padłem na trawę i przez bliżej nieokreślony czas podziwiałem pierzaste chmury przemykające po niebie. Zdjęcie na szczycie i ruszyłem do schroniska. Zawszę się śmieję, że w góry chodzę dla piwa, ale nigdy wcześniej nie miałem takiej radości. Fakt, że z cenami to jakieś absolutne szaleństwo. Piętnaście złotych za zwykłe lane - nawet w centrum Zakopanego tyle nie płaciłem. Rozumiem sytuację gospodarczą i problemy w związku z pandemią, ale schroniska łapią klimat, który prędzej czy później zacznie odstraszać prawdziwych miłośników górskich wędrówek a klapkowicze znowu zaczną jeździć na all inclusive do Egiptu. I jak braknie klientów - będzie płacz. 
Ale wróćmy do tematu - zimny napój, leżak, słoneczko spokój... Burze - ta myśl podziałała jak kubeł zimnej wody. Zerwałem się i szybkim krokiem zacząłem schodzić. Pierwsze grzmoty w oddali usłyszałem po jakichś pięciu minutach. Przyspieszyłem znacznie. Chmury pokryły całe niebo, robiło się ciemno. Na szczęście udało się dotrzeć bezpiecznie na dół. Deszcz złapał mnie dopiero w okolicach asfaltu na żółtym szlaku, już w Korbielowie. Chwila czekania pod wiatą i Elżbieta przybyła. Trasę ogólnie uznaję za udaną, aczkolwiek liczyłem na lepszy czas. Cóż, poznałem kilka swoich braków, dowiedziałem się nowych rzeczy a co najważniejsze zdobyłem doświadczenie.  Na dole byłem ok 16:30, co daje 9 godzin netto i półtorej godziny przerw. Według mapy w górę 2282 m, w dół 2682 m. Całość trasy to 38,2 km, chociaż zegarek pokazał mi ponad 40 km. Może gdzieś pobłądziłem. 

 


Komentarze

Popularne posty