Siwy Wierch, Brestova, Salatyn - spacer w chmurach (PTT Jaworzno).

Trasa zaczęła się stromym podejściem, od razu, znienacka. Szliśmy lasem, lekko mżyło. Gdzieniegdzie nieśmiało czerwieniły się poziomki, kusząc smakiem lata. Parno, duszno, ciężar powietrza materializował się mgłą. Kolorowy ludzki wąż sunął płynnie w górę czerwonym szlakiem - korowód mozolnie oddychających intruzów, zakłócających dzikość Słowackich Tatr Zachodnich. Drzewa, pośród których czasem wyrastały zęby skał, ustąpiły soczystej zielenią kosówce, aż w końcu tylko trawa i tylko miejscami miała odwagę zmącić biel Siwego Wierchu.
Chmury zachłannie zagarniały przestrzeń i sporadycznie dane nam było dojrzeć zbocza gór. Samo wejście na szczyt to ścieżka pośród skał, upstrzona trochę łańcuchami i klamrami. Niezbyt trudna, ale za to ciekawa. Na szczycie spotkaliśmy kilku Słowaków, opowiadali o przebytej dzisiaj trasie, o niedźwiedziu widzianym kilkadziesiąt minut wcześniej. Żartowali, śmiali się, reklamowali słowackie szczyty. Oczekując na resztę grupy leniwie rozparłem się na kamieniu. Udało się zrobić kilka zdjęć.
Droga w dół - stroma, kamienista, sypka i szybka. Od Przełęczy Palenica znowu pnie się ku górze. To takie charakterystyczne dla tego szlaku. W górę i w dół, w górę i w dół. Na Brestową trasa urozmaicona. Raz stroma, potem się wypłaszcza, dalej znowu stromo. Ciekawie i dynamicznie. Mijając Małą Brestową z charakterystycznym metalowym krzyżem, postanowiłem ostatnie, szczytowe wzniesienie pokonać biegiem. Okazało się, że to jeszcze nie tu. Kolejna stromizna, kolejny bieg - tym razem już pod tabliczkę. Na szczycie dotankowałem energię paroma daktylami, odebrałem odznakę za Mały Szlak Beskidzki. To chyba pierwsza i ostatnia odznaka w mojej karierze. Nie widzę potrzeby. Trochę w tym komizmu i komunizmu. Chodzenie po górach to nie zdobywanie szlaków, szczytów, ani zaszczytów. To poczucie wolności, więzi z przyrodą, przyjaciółmi i sobą samym. To miłości do wszystkiego co otacza. To radości życia. Życia, któremu nieustannie i bezskutecznie próbujemy mówić jak ma się prezentować. Od dziecka poszukujemy powodu działania, który de facto nie istnieje i tak naprawdę nie jest do niczego potrzebny. Góry to przekraczanie granic, odkrywanie siebie na nowo, to naga szczerość, której się tak boimy. Wszystko, co zakłóca bezsensowna, wyreżyserowana codzienność. To powinienem, tamto powinienem, tego nie wypada, bo będą mówić, bo będą myśleć... Tam wysoko, kiedy brakuje oddechu, a rozum krzyczy - "po co to robisz idioto", kiedy masz ochotę ze wszystkich sił i myśli swoich zawrócić i pić zimne piwo gdzieś w klimatyzowanym barze, kiedy czasami jeden błąd może kosztować zdrowie a nawet życie, większość zasad hołubionych i wyznawanych traci na znaczeniu. Tam wysoko można być prawdziwie sobą, bez fejsbuków, pozerstwa i innych lepiszczy do wypełniania wewnętrznej pustki. Bo pustka jest dobra, bo jest potrzebna, bo w tej pustce wydarza się całe nasze życie. Bo my jesteśmy tą przestrzenią, którą chcemy nieustannie wypełniać swoim wymyślonym jestestwem. Tam wysoko jesteśmy jednością z istnieniem.
Na Brestowej już byłem, na kolejnym, dwuszczytowym Salatynie też. Rok temu trasa wymęczona, teraz głęboko przeżyta, niby w grupie a w samotności, w swoim wnętrzu. Zejście zielonym szlakiem - można by rzec pionowe, kamieniste i niebezpieczne. Prawie biegłem. Nie wiem po co, nie wiem do czego. Chłodziłem się lodowatą wodą ze strumyka. Czasami dolina była malownicza i pełna życia, gdzie indziej przypominała scenerię z filmów postapokaliptycznych. Srebrno-czarne kikuty martwych drzew krzyczały o nieuchronności śmierci. W górach można zobaczyć cały cykl życia i jego mądrość. W Jałowieckiej Dolinie jest miejsce, gdzie można było zażyć kąpieli w górskim potoku. Cudowne uczucie po biegu w skwarze. Potem droga jest już łagodnie schodziła w dół - pobiegłem przed siebie, melancholijnie, samotnie. Życia nie da się dzielić z inną osobą. Nie przekażesz komuś myśli, uczuć, radości ani bólu, które przeplatają się nieustannie w odwiecznym tańcu. Nie podzielisz się swoim wnętrzem, mimo tego, że czasem byś chciał. A my, żeby jeszcze zagmatwać, przez większość czasu udajemy kogoś innego, kim chcielibyśmy być. Strach przed odrzuceniem, ocenianiem, pogardą odbiera nam chęć zajrzenia w swoje wnętrze i otwarcia się przed innymi. I tak powoli lęk niweczy w nas światło, radość i zabija wewnętrzne dziecko - ciekawe świata i akceptujące wszystko takim, jakie jest. Góry zabierają mi ten strach bo wobec ich majestatu i potęgi nic nie znaczę. Sprawiają, że znowu jestem dzieckiem i uświadamiają, że tak naprawdę wszystkie problemy mają początek w mojej głowie. Dlatego ciągle wracam i póki starczy oddechu, będę częścią ich historii. Z wdzięczności za przypomnienie kim jestem.














































































Komentarze
Prześlij komentarz