Rysy z PTT Jaworzno

 



Na parkingu byliśmy po godzinie siódmej rano. Słonko świeciło zachęcająco, ptaszki ćwiczyły najlepsze sobotnie trele, śmierdzące korowody fasiągów jeszcze gdzieś mitrężyły czas, a i turystów było jakby mniej. Ruszyłem z kopyta, bo ekscytacja dodawała sił - wszak przede mną wejście na najwyższy szczyt Polski. Po kilku kilometrach kroku dotrzymywała mi tylko Dana. Szybko dotarliśmy nad Morskie Oko. Zdjęcie panoramy i  w dół, nad jezioro. Zmierzaliśmy w stronę Czarnego Stawu. Po jakimś czasie szlak prowadził w górę. Miejscami dość stromo, ale czułem moc w mięśniach i głowie. Bez wysiłku, bez zadyszki. Po niecałych dwóch godzinach doszliśmy nad Czarny Staw pod Rysami.

Czas dobry, zmęczenia brak. Nogi aż się proszą, żeby iść dalej. Niestety - przymusowy postój i czekanie na grupę. Dodatkowy ból - załamanie pogody. Siwe chmury przelewały się ze szczytu w dolinę, robiło się ciemno i ponuro. A ja stałem i patrzyłem, jak znika góra, zamiast maszerować szlakiem. Po blisko czterdziestu minutach mogłem ruszyć dalej. Tym razem prowadziła Sylwia. Cały czas czułem się świetnie. Minęliśmy staw i zrobiło się zupełnie biało. Po jakimś czasie nastąpiło przetasowanie grupy i na powrót szedłem za Daną. Nie lubię prowadzić, bo często tracę kontrolę nad tempem i marnuję niepotrzebnie siły. Trzeba uważać na tętno, wtedy idzie się przyjemnie. Szliśmy dosyć szybko, w okolicach pierwszych łańcuchów postanowiłem poczekać na resztę wycieczki. Danusia poszła dalej. Warunki się pogarszały, mżawka zaczęła przechodzić w deszcz widoczność wynosiła zaledwie kilka metrów, ale bywałem nie raz w gorszych okolicznościach przyrody. Cały czas mijały mnie grupy spanikowanych trampkowiczy, próbujących straszyć i zawracać. Na uśmiech i odmowy reagowali z pogardą, niedowierzaniem a czasem nawet agresją. Szczerze to zastanawia mnie jak wielu mamy teraz ekspertów na szlakach, którzy potrafią ocenić twoje przygotowanie i możliwości po jednosekundowym spojrzeniu. Komentarze typu: "później TOPR przez takich ma robotę" albo "będą pisać na Tatromaniaku" świadczy o tym, że przeczytanie kilku wpisów na facebook'owych grupach i wyjście na Giewont czyni z ludzi ekspertów od Taternictwa i uprawnia dawania jedynych słusznych rad na szlaku. Po kilkunastu minutach przyszli Sylwia i Tymek. Mokry i zmarznięty ruszyłem za nimi. Dłużej nie dało się czekać. Groziło hipotermią a marnowanie suchych ubrań nie miało sensu. Na szlaku mam zasadę - zimno to zwiększ tempo. Po kilkunastu minutach wspinaczki było już gorąco. Sama trasa jest przyjemna i dobrze ubezpieczona. W wielu miejscach powstawały zatory na łańcuchach. Ludzie się przegadywali kto ma iść pierwszy, czasami pchali się po dwie a nawet trzy osoby na jeden odcinek. Bezpieczniej było obejść to wszystko bokiem, tym bardziej, że szlak nie jest specjalnie stromy. Nie wyobrażam sobie nawet co tutaj się musi dziać podczas ładnej pogody, kiedy ludzi jest kilka razy więcej. Na szczyt dotarliśmy pięć minut po dwunastej. Widoków brak. Ludzi - a ze dwadzieścia sztuk maksymalnie, razem z nami. Szybka fotka, tradycyjny toast na szczycie i trzeba było schodzić.

Fot. - Sylwia.


 Kierowaliśmy się w stronę Chaty pod Rysami. Tam posiłek, zimne piwko i po krótkim odpoczynku dalej na dół. Schodziłem z żoną, Moniką, Marzenką i Mariuszem. Tempo szybkie, można nawet rzec, że odcinkami zbiegamy. Ela zawsze była szybsza przy zejściach, lepsza kondycyjnie. Teraz mniej chodzi. Studia, zmiana pracy, życie nie zawsze sprzyja. Zastanawiam się jak rodzina wytrzymuje moje ostatnie fanaberie. Częste weekendowe wyjazdy, poranne bieganie, rozkojarzenie - bo ciągle myślę o górach. Plażowanie, zwiedzanie i hotele - to nie dla mnie. Wolę namiot albo nawet glebę w schronisku. Wolę deszcz na Rysach niż najlepszą pogodę nad ciepłym morzem. Plitwickie jeziora mnie znudziły bardziej niż bieganie po lesie w Ciężkowicach. 

Chwile ciszy i milczenia przeplataliśmy rozmowami o górach, o wycieczce, o planach, o biegach ultra. Czas mijał przyjemnie Pogoda się poprawiła i nawet mogłem popełnić kilka ciekawych zdjęć. Ogólnie wycieczkę uważam za udaną. Nie chodzę w góry dla widoków, owszem potrafią okrasić trasę, ale jak wielokrotnie już wspominałem lubię chodzić. Wysiłek i wylany pot oraz ciągłe przesuwanie granic możliwości napędzają mnie i pchają do przodu. Może przyjdzie kiedyś taki dzień, że powiem - koniec, to bez sensu. Wchodzenie i schodzenie, po co to robić. Ale póki co, jestem bardzo daleki od takich stwierdzeń. W głowie mam kolejne wyprawy, szlaki, cele. Nie pytam ludzi w moim otoczeniu co o tym sądzą - boję się usłyszeć co mają do powiedzenia na temat zmian, jakie we mnie zachodzą. Patrzę przed siebie, ufny, że znowu tu wrócę - podziwiać majestatyczne turnie, biec skalną granią, spoglądać w kilkusetmetrową przepaść pod stopami, wspinać się, muskając opuszkami lodowatą szorstką skałę. A czasem zwyczajnie iść we mgle, tłumiącej dźwięki, spowijającej świat dookoła białym, wilgotnym całunem. Wszystko ma swój urok, wszystko ma swój czas. Trzeba docenić deszcz, zimno i inne nielubiane na szlaku okoliczności. Powitać z uśmiechem, niczym najlepszego, dawno nie widzianego przyjaciela, zaakceptować, przytulić do serca. Bo nie mamy wpływu na nic w życiu a akceptacja rzeczywistości to jedyna forma walki z szaleństwem, które zaszczepia w nas społeczeństwo.



Komentarze

Popularne posty