Tarnica

 



Wstałem wcześnie bo około godziny piątej, ale część ekipy po wczorajszej imprezie niezbyt garnęła się do jakiejkolwiek formy aktywności fizycznej. Dzień wcześniej zasnąłem w połowie wypowiadanego zdania, co świadczyło o stopniu zmęczenia, ale twardy i długi sen zapewnił regenerację. Ela zrobiła jajecznicę na śniadanie i nogi same się rwały na szlak. Ten dzień był w całości przeznaczony dla rodziny, bez patrzenia na zegarek, na luzie - w stylu bieszczadzkim. Z Kalnicy, gdzie nocowaliśmy, do Wołosatego podjechaliśmy samochodem. Nieco wcześniej druga ekipa ruszyła czerwonym szlakiem, w stronę Tarnicy. Po zakupie biletów, zielono-żółtą łąką, również pomaszerowaliśmy ku temu szczytowi, ale dla odmiany krótszym niebieskim szlakiem. Trasa z początku łagodna, szybko zmienia swój charakter i staje się coraz bardziej błotnista i stroma. Łucja z Elą dzielnie parły do przodu i drogę pokonywaliśmy z dużym zapasem czasu. Początkowo idzie się bukowym lasem, więc widoki nie powalają. Mnóstwo turystów w koło. Hałas i tłok - coś czego staram się unikać w górach - nie przeszkadzały mi zbytnio. Większość ludzi mijaliśmy. Po jakimś czasie wyszliśmy z lasu i można było podziwiać pierwsze widoki. Chwilę później oczom ukazała się Tarnica w całej swojej okazałości. 








Postanowiłem odłączyć się od grupy i pobiec w górę. Resztki wczorajszej imprezy uszły całkiem, myśli stały się jasne, klarowne. Szlak mnie wzywał, jak zawsze. Popędziłem w górę za jakimś biegaczem. Lekko, bez wysiłku, oddychając swobodnie przez nos. W okolicy Przełęczy pod Tarnicą wyprzedziłem pana biegacza i ruszyłem ku wierchowi. Szybka seria zdjęć i z powrotem w dół do dziewczyn. Po drodze minąłem Tymka. Spotkaliśmy się trochę nad przełęczą. Łucja dzielnie i z uśmiechem na ustach wspinała się po schodkach i kamieniach - więc znowu w górę. Tego dnia byłem na szczycie dwa razy.
Usiedliśmy pod stalowym krzyżem, który moim zdaniem szpeci tylko krajobraz. Nie będę się rozwodził nad tego typu "ozdobami", ale jeśli ktoś już chce manifestować swoje przekonania religijne, można to zrobić dyskretnie, w mniejszym wymiarze. 


















Szybki odpoczynek, posiłek i lecimy w dół - dosłownie. Łucja zbiegała ze mną prawie całą drogę w dosyć imponującym tempie - wolna na podejściach, szybka na zejściach. Trasa dosyć malownicza i ciekawa. Ilość ludzi potrafi zaskoczyć, lecz zważywszy, że to najwyższy szczyt Bieszczad, należało się tego spodziewać. W powrotnej drodze zajrzeliśmy do Bieszczadzkiej Legendy. Wyśmienite jedzenie i niepowtarzalny klimat tego miejsca zapisał się w moim sercu. Łucja miała okazję spróbować tradycyjnej oranżady - smaku z mojego dzieciństwa. 



Komentarze

Popularne posty