Sławkowski

Bywają takie czynności, które namiętnie odkładamy na później. Mamy świadomość nieuchronności, poczucie obowiązku wierci nam dziurę w wątrobie, a wisienką na torcie bywa wyczytana gdzieś w internetowych brukowcach mądrość na temat prokrastynacji. Jednak gdzieś z tyłu głowy krążą myśli na temat nudy i bezsensowności całego procesu, a potem… Potem okazuje się, że rzeczona powinność, w odpowiednim czasie i cytując klasyka - “tak pięknych okolicznościach przyrody i niepowtarzalnej…”, staje się wcale przyjemna. Dokładnie tak było w tym przypadku. Sławkowski odkładaliśmy sukcesywnie, konsekwentnie i co najgorsze skutecznie. Opisy i relacje innych nie zachęcały. Tak też mijał sezon i wycieczki były ciekawe, łatwe, trudne i naprawdę różnorodne, a bohater dzisiejszej opowieści czekał sobie grzecznie niczym słowacki niedźwiedź w czasie zimowego odpoczynku. Ale wreszcie przyszedł ten dzień, kiedy Ella wspomniała, że można by skoczyć jeszcze w tym sezonie, bez zbytniego entuzjazmu przystałem na tą propozycję.
Sobota rano, przed wschodem słońca, po nieprzespanej nocy - marzłem radośnie przed piekielną maszyną z biletami parkingowymi, a koleżanka załatwiała formalności. Nie lubię nowych miejsc, czuję się zagubiony i nieswój. Jestem masochistą i przekornie z tym walczę. Chyba dlatego tak mnie ciągnie w góry - tam się nie da nic przewidzieć i wszystko jest takie świeże. Są jednak momenty, kiedy nie potrafię zapanować nad lękami i najchętniej schowałbym się gdzieś w ciemnej i ciepłej jamie, z daleka od cywilizacji. Tak było tym razem. Podskakiwałem więc próbując się zagrzać i walczyłem jednocześnie, z pragnieniem ucieczki przed tłumem z nieustannie rosnącej za plecami kolejki. Dziwne, bo miejsc parkingowych dawno już nie było. Ci ludzie chyba domów nie mają - wyrwało mi się, a pani za mną parsknęła śmiechem. W końcu z pomocą usłużnego turysty Ariella zakończyła skomplikowany proces wprowadzania danych do parkomatu i mogłem spokojnie przyłożyć telefon pozbywając się niebagatelnej sumy dziesięciu euro, zyskując tym samym prawo do pozostawienia mojego zmęczonego Passata na dwanaście godzin. Tym, którzy narzekają na ceny parkingów w Polsce polecam wycieczki do Starego Smokowca, z całego mojego czarnego serca.
Dalej zmarznięty i zesztywniały niczym półtusza w chłodni, ale już z nieukrywaną radością skierowałem się w stronę szlaku. Szliśmy sobie szczęśliwi, w każdym razie ja, pod górę, typowo beskidzką kamienistą drogą w Tatrach. Słońce nieśmiało acz bezpruderyjnie zerkało znad horyzontu, a mnie bezczelnie burczało w brzuchu. Hotdoga nie było na stacji, bo obsługa Orlenu nie rozpaliła jeszcze hotdogowego paleniska, a potem już nie spotkaliśmy żadnej polskiej hotdogodajni po drodze. Tak też, co by nie pobudzić wspomnianych wcześniej Słowackich misiów postanowiliśmy zjeść coś w ciepłych promieniach wschodzącej gwiazdy. I przyznam się szczerze, że dla mnie ta wycieczka mogłaby się zakończyć. Sushi, kamienie, pieniek pod dupą i ciepełko rozlewające się po okolicy w zupełności mi wystarczały. A tu jeszcze tysiąc czterysta metrów pod górę. No nic, trzeba było spiąć poślady i rura przed siebie.
Ponad linią drzew szlak robi się typowo tatrzański - kamienisty, miejscami pokryty kępami pożółkłej od jesieni trawy. A za plecami równina, imponująca, różnozielona, z zabliźnionymi ranami po cywilizacji - drogami, fabrykami, zabudowaniami. Widok brutalnie uświadamia niszczycielskie działania człowieka. Jak ktoś mi powie, że uczyniliśmy ten świat piękniejszym to pierwszy rzucę kamieniem. Taras z widokiem na Łomnicę wstrzymywał ruch. Każdy z nielicznych turystów chciał zrobić selfie, albo rzucić okiem mieniące się kolorami cudy Tatrzańskiej flory. Jedynie latające, jak dwa natrętne komary, helikoptery psuły podniosłość chwili radość z kontemplowania krótkiego postoju.
Czas szybko mijał, kilometry również. Doszliśmy do ostatniego podejścia przed szczytem i trzeba było założyć raczki. Jesień wcześniej niż zwykle ośnieżyła Tatrzańskie szczyty, co podkreśliło tylko wyjątkowość tej wycieczki. Lodowaty wiatr i tłumy ludzi na szczycie ochłodziły trochę nasze nastroje, ale wystarczyło trochę zejść, a właściwie przeczołgać się, zapadając w ponad metrową warstwę śniegu, by dotrzeć spokojnie do niewielkiej, zbudowanej z kamieni osłony i posilić się oraz ogrzać ciepłą jeszcze herbatą.
Droga w dół poszła szybko i gdyby nie moja wrodzona niezdarność przebiegła by bez problemów i sytuacji wartych odnotowania, niestety gdzieś na wysokości tysiąca dwustu metrów, zbiegając, postanowiłem przetestować duży palec u nogi i radośnie z całej siły przywaliłem nim w klasyczny tatrzański kamień. Zrobiło mi się ciepło, jasno i słabo, a żołądek ścisnęło jakieś wirtualne imadło. O dziwo, palec nie bolał, przynajmniej przez pierwsze kilka kilometrów. Postanowiłem nie zatrzymywać się i zbiegać dalej. Użalanie się nic nie daje, jedynie odbiera chęci i siły. Po jakimś czasie, przy okazji postoju, okazało się, że jest lepiej niż myślałem. Na dole byliśmy niespodziewanie szybko. A po drodze udało się zjeść upragnionego hotdoga.

Komentarze

Popularne posty