Ach te Połoniny!
Plan był taki: wstajemy o czwartej, Jarek robi jajecznicę, w międzyczasie przestaje padać, wychodzimy na szlak i mamy cudowny dzień. Nie przestało. Bezczelnie lało intensywnie, a każda kropla szydziła z nas, głośno stukając w dach. Snułem się z kąta w kąt nie wiedzą co ze sobą począć. Gitara smutno spoglądała z kąta. Może by pograć bluesa? No nie, przecież pobudzę resztę. Czas płynął leniwie, a deszcz cały czas padał. W końcu podjąłem decyzję, każda pogoda jest dobra, przed trzynastą ruszam.
Ariell podjęła wyzwanie. Reszta grupy postanowiła oddać się pasji zwiedzania różnej maści bieszczadzkich lokali handlowych i gastronomicznych. Wyszliśmy w deszczu, ale zaczynało się przejaśniać. Podejście pod Smerek - łatwe, tylko rozmokła nawierzchnia wymuszała ciągłą uwagę. Niestety do dyspozycji miałem jedynie moje biegowe Speedgoaty, z mocno już startą podeszwą, więc tańczyłem wesoło niczym rolkarz na lodzie. Przestało padać, wiało jedynie, ale to nic - duża przestrzeń, wiatr ma się gdzie rozpędzić, proste. Wyszliśmy z lasu i dosłownie mnie zatkało. Przeważnie jestem osobą, która dużo mówi na szlaku i ludzie zażywający ciszy patrzą na mnie spode łba. Tym razem jednak ogrom połonin, piękno i przede wszystkim jesienne barwy odebrały mi mowę. Widziałem co prawda i zdjęcia i youtuby, ale to bez znaczenia. Wrażenia z tego dnia utwierdziły mnie w przekonaniu, że żadne multimedia nie są w stanie oddać choćby cienia obserwowanych widoków. Zwłaszcza tyczy się to Bieszczad.
Na Smereku stoi charakterystyczny blaszany krzyż. Szpeci szczyt i ściąga pioruny. Nie jestem fanem krzyży, figur i innych form znaczenia terenu przez ludzi. Klasyfikuję je na równi z modnymi ostatnio w Tatrach skalnymi bazgrołami po ukraińsku albo obsikiwaniem terenu przez psy, chociaż psy akurat mają sensowne wytłumaczenie dla swojego postępowania. Nie mam zamiaru tutaj obrażać żadnej religii, niech każdy modli się do swojego boga, ale dla mnie takie postępowanie, to trochę jak odlewanie cielca ze złota. Niech każdy wierzy w co chce, byle pozwalał innym na to samo. Hipokryzją jednak dla mnie jest karać mandatem za zejście ze szlaku, w rzekomej trosce o ekosystem i jednoczesne zezwalanie na stawianie kupy żelastwa w parku narodowym.
Chmury pędziły jak szalone, pogoda była dynamiczna. Nie było konkretnego planu, szczytów do zdobycia, kilometrów do przejścia. Jedynie czysta radość z wędrówki i obcowania z naturą.
Czerwona jarzębina cudownie urozmaicała krajobraz. Słońce przebijało się przez chmury, grzejąc i poprawiając i tak wyśmienity już nastrój. Szlak bardzo urozmaicony, ścieżki, skały, miejscami las, w którym stała jeszcze mgła jak w tajemniczym górskim ogrodzie.
Przed remontowaną bez końca "Chatką Puchatka", poddawaną bezlitosnej komercjalizacji, pogoda zaczęła się zmieniać. Pędzone wichrem czarne zwały chmur znad Słowacji zbliżały się do nas nieubłaganie. Postanowiłem ubrać pelerynę i w sekundę później spadł na nas grad, a masy lodowatego powietrza próbowały zepchnąć nas ze szlaku. Po kilkunastu minutach zamiast gradu lunął deszcz. Przymusowe obejście zamkniętego jeszcze schroniska to był jakiś żart, gliniaste, rozjechane koryto, którym pędziła w dół rzeka deszczówki sprawiło, że przestałem się martwić utytłanymi w błocie butami a jedynie starałem się to schodzić, to zjeżdżać jakoś walcząc z grawitacją. Kilka razy lądowałem na dłoniach, ale jakoś się udało zejść bez całowania matki ziemi. Uwielbiam takie ekstremalne sytuacje. Było bosko.
Deszcz nie odpuścił już do końca, a szybko zbliżający się wieczór i śliskie schody przy zejściu do Brzegów Górnych wymusiły na nas decyzję zakończenia wyprawy w tym właśnie miejscu. Udało nam się zdobyć stopa do Bieszczadzkiej Legendy, a stamtąd odebrał nas Jarek.
Celem podsumowania:
To był mój pierwszy wyjazd w Bieszczady. W pewnym sensie rekonesans przed przyszłą czerwcową wyprawą na Główny Szlak Beskidzki. Wiem, że ten odcinek szlaku będzie wymagający, zwłaszcza w czasie deszczowej pogody. Duże przewyższenia i ciężki plecak w połączeniu z wszędobylskim błotem mogą stanowić nie lada wyzwanie. Na szczęście planowo zaczynamy od Wołosatego, więc sił będzie mnóstwo i entuzjazmu też nie zabraknie. Wiem jednak, że trzeba będzie mocno przygotować się kondycyjnie. Piękne bieszczadzkie krajobrazy i niepowtarzalny klimat sprawiły, że z chęcią tu wrócę nie raz, szkoda tylko, że dojazd zajmuje tak dużo czasu.






































































Komentarze
Prześlij komentarz