Białe niebo - Radhost.
Niedzielny poranek przypominał białe piekło. Samochód zasypany,
zamarznięty, a trzeba przecież dojechać do punktu zbiórki dzisiejszej wycieczki w centrum Jaworzna.
Odśnieżyłem wysłużonego już Passata i wsiadłem do lodowatego wnętrza. Diesel pomarudził, po czym zapalił
leniwie. Jakoś udało się przedrzeć przez usypany za bramą wał - wynik sobotnich prac służb odśnieżania
miasta - i pokonać kilkaset metrów, tańcząc po białej nawierzchni. Dalej drogi były już czyste, koloru
świeżej smoły. Dojechałem spokojnie pod Galenę i tyle mojego. Wycieczkowanie
zorganizowane ma ten plus dodatni, że nie trzeba zajmować umysłu ani kwestią dojazdu w góry, ani
panującymi warunkami - od tego jest Grzegorz. Podejście egoistycznie pragmatyczne. Przyznam, że nie
miałem możliwości wędrować po Beskidzie Śląsko-Morawskim. Wzniesienia w okolicy tysiąca metrów to
dobry pomysł na zimowe wycieczki - brak lawin i gwarancja szlifowania kondycji - zwłaszcza zimową porą,
po kilku dniach intensywnych opadów. Na miejsce dotarliśmy wpół do dziewiątej. Czechy przywitały nas
mroźną aurą i lekką mgłą. Nie byłem jeszcze w górach tej zimy - ośnieżony październikowy Sławkowski się
nie liczy. Zapowiadana temperatura oscylowała między minus dwanaście a minus piętnaście stopni Celsjusza
i z pewnością synoptycy się nie mylili. Jeszcze ostatnie ustalenia z kierowcą i ruszyliśmy. Początkowo
asfaltem, tak sugeruje mapa - bo niestety nawierzchni nie widać, by zaraz skręcić w las. Pierwszym celem
było Knehyne, ścieżka pięła się lekko w górę, śnieg skrzypiał pod nogami. Szlak nie całkiem
przysypany, ale też nie można go było nazwać przetartym. Raz po raz zapadałem się w sypkim śniegu. Po
mniej więcej dwóch kilometrach organizm się rozgrzał i mogłem ściągnąć bluzę. Zacząłem czuć radość
szlaku. Szliśmy głównie lasem, ale od czasu do czasu zdarzały się prześwity ukazujące zimowe pejzaże.
Wznieśliśmy się ponad poziom mgły, rośnie odczuwalna temperatura, słońce zaczyna nieśmiało prześwitywać
przez gałęzie drzew, a jego promienie cudownie iskrzą się w opadającym z gałęzi śniegu, przywodząc na
myśl diamentowy pył. Około godziny jedenastej byliśmy w okolicach Knehyne, niestety ilość śniegu
skutecznie zniechęciła nas do podejścia na sam szczyt, do którego było jeszcze czterysta
metrów.
Przez kilkaset metrów czerwony szlak biegł jeszcze pod górę, by w okolicy Certuv Mlyn
opaść, miejscami stromo, w kierunku Przełęczy Tanecnice. Początkowo trzymałem się z tyłu wycieczki, ale w miarę trasy
rosły chęci i od tego miejsca szedłem dzielnie na samym przedzie peletonu. Zbieganie w zaspach świeżego śniegu daje
niesamowitą radość. Czułem się jak dziecko w fabryce zabawek. Na przełęczy stoi wiata. Chwila przerwy, suszenie
mokrego podkoszulka, czekanie na grupę i znowu pod górę.
Tanecnice, prócz ścieżki w koronach drzew, nie wyróżniała się niczym ciekawym. Gdyby
nie tabliczka, łatwo można przeoczyć szczyt. Po jakimś czasie doszliśmy do odśnieżonego fragmentu drogi prowadzącej
do wyciągu narciarskiego w okolicach Pustevny. W restauracji Libusin&Mamenka miałem okazję napić się najlepszego
ciemnego Kozela z cynamonem. Spędziliśmy miło czas, w ciepłym pomieszczeniu z gwoździem programu w tle - czyli
zamówionym przez Danę knedlami z borowikami, które finalnie okazały się borówkami.
Grzegorz, z racji ciężkich warunków i krótkiego dnia postanowił przyciąć lekko trasę.
Po kilku sesjach przed restauracją, w altanie, przy pomniku Radhosta (czeskiego boga, od którego pochodzi nazwa góry
i oczywiście piwa), na ośnieżonych polanach i w paru innych miejscach, zeszliśmy z planowanego pierwotnie szlaku, w
kierunku Trojanowic. W dół, jak zwykle szybko i przyjemnie, wydeptaną już przez rzesze turystów leśną ścieżką. Na
parkingu byliśmy w okolicy szesnastej a w Jaworznie przed dwudziestą.



































Komentarze
Prześlij komentarz