Kraina deszczem i błotem płynąca - Rozsutec.

 


Prognozy na ten dzień nie wyglądały optymistycznie. Deszcz, deszcz, a potem ma padać. No i tak dokładnie było. Początkowo tylko mżawka, przyjemna, orzeźwiająca, tworzyła niepowtarzalną aurę tajemniczości. Podkreślała soczystą jeszcze zieleń i żółto-czerwone jesienne akcenty. Początek trasy to tak zwane Janosikowe Diery - zachwycające mostki i drabinki. Fragmenty trasy prowadzą przez potoki i wzdłuż nich, obok wodospadów, pośród różnobarwnych skał. Zachwycaliśmy się malowniczymi widokami i ciekawą trasą, a chmury coraz szybciej pozbywały się swojego brzemienia. 























Nastroje nie były zbyt optymistyczne, ale ja się czułem wspaniale. Może przez to, że lubię działać na przekór wszystkiemu, zwłaszcza sobie. Podchodząc pod Przełęcz Międzyrozsutce czar trochę prysnął, a w zasadzie to pękł niczym balon z wodą na głowie sąsiadki. Na szczęście ubrałem zimowe Garmonty i stuptuty, bo błota było po kostki. Szefostwo wycieczki podjęło decyzję o skróceniu trasy, ale postanowiliśmy, wbrew marudzeniu niektórych, skoczyć sobie w bok - na Mały Rozsutec. I w sumie to była dobra decyzja, bo podejście okazało się dosyć ciekawe, strome i skaliste, tak jak lubię. 






Wielki Rozsutec utonął całkowicie w mgle i strugach deszczu, a lodowaty, porywisty wiatr umilał wycieczkę. Moją zadowoloną facjędę można wątpliwie podziwiać na zdjęciu poniżej. Po szybkiej sesji, bez zbędnego ociągania się, postanowiliśmy zrezygnować ze Staha i udaliśmy się w stronę busa.  Zejście należało do tych z gatunku kąpieli błotnych, o czym przekonała się Ariella empirycznie. Chwila nieuwagi i lądowało się na glebie. Niestety deszcz przestał padać i wędrowanie nie było już tak przyjemne. Nie wiem tylko z czego się cieszyły dziewczyny, brak deszczu, gradu, mgły, nawet wiatr przestał chłodzić. Pomimo tego dotarliśmy szczęśliwi i radośni oraz bogatsi o kilka kilogramów brązowej paćki. Mam nadzieję, że kiedyś tu zawitam jeszcze, może biegowo.




Komentarze

Popularne posty