Wielki Chocz - w krainie tęczy.
Powrót po chorobie bywa ciężki. Głowa pamięta, ciało niekoniecznie. Ciało nie chce sobie przypomnieć. Oporna materia. Głową się biegnie pod górę, z uśmiechem na twarzy, tryskając energią i pozytywnym zmęczeniem. Ciało jednak ma inne plany. Wypełnia mięśnie ołowiem zastygającym przy każdym ruchu, gniecie przeponę, zalewa oczy słonym, piekącym potem. Głowa by chciała pomknąć na skrzydłach, ale kotwica ciała nie pozwala.
Z Wyżnego Kubina wyruszyliśmy dosyć późno, bo po dziewiątej. Ot uroki zorganizowanych wycieczek turystycznych. Piękne ponoć panoramy przysłaniały złowrogie chmury. Prognozy nie były zbyt optymistyczne i miałem jedynie nadzieję, że uda się szybko wyjść na tyle wysoko, żeby deszcz, stał się śniegiem. Trochę popadało na początkowym, lekko pnącym się w górę odcinku, lecz nieśmiałe promienie słońca sprawiły, iż krople przyjemnie chłodziły, a oba te zjawiska stworzyły most do skarbu leprechauna. Nikt z nas jednak nie próbował przejść na drugi koniec tęczy. W końcu cel wyprawy był po przeciwnej stronie.
Jest taki charakterystyczny moment na zielonym szlaku przy Zasadce 745m, można
go było przeoczyć w zamyśleniu i pójść dalej szerokim traktem, ale nie tamtędy
droga. W końcu to góry, nie może być lekko... I nie było. Szlak piął się ostro
, kamieniami, korzeniami, skałami. Tak nagła zmiana wywołała lekki szok w
odwykłym przez ponad miesiąc od chodzenia ciele. Jedyne co pozostało to radość
szlaku i chęć zobaczenia co jest za kolejnym drzewem, pobliską skałą,
następnym wzniesieniem. Mówi się, że góry dają wolność, dzisiaj usłyszałem, że
wierzący widzą tam swoich bogów. Wtedy, w egoistycznej, nieświadomej
profanacji miałem to gdzieś. Pociągała mnie magia choczańskiej krainy. Białe
skały fantazyjnie przyozdobione mchem i porostami, poskręcane korzenie, które
niejedno widziały. Drzewa szumiące historie, których były świadkami, a których
nikt już nie pamięta. To wszystko przypomniało mi co naprawdę jest w tym
wszystkim ważne. I mimo, że próbujemy sobie jakoś tłumaczyć nasze cierpienie,
to w głębi duszy znamy prawdę o przypadkowości i losowości zdarzeń. Znamy
słynną einsteinowską sentencję o awersji boga do gier losowych, bo nawet
wielki umysł najwybitniejszego fizyka nie był w stanie zaakceptować przewagi
rachunku prawdopodobieństwa nad celowym działaniem jakichś wyższych bytów.
Czujemy się tak ważni, że ciągle tworzymy historie, by nie wyszła na jaw
bezcelowość bólu i cierpienia, nieustannie wysysających z nas radość bycia.
Finalnie nie jesteśmy też w stanie zauważyć oczywistego - szukamy lekarstwa na
chorobę wywoływaną tymi poszukiwaniami - Uroboros, zamknięty krąg. Bo
cierpienie to tylko skutek ruchu myśli. Trzeba nam więc stworzyć jakiś wyższy
byt, bo przecież niemożliwe, że powodem Wszystkiego jest efekt motyla. Byt ten
karze nas lub nagradza, mówi co jest złe a co dobre. Rozmyta w czasie życia a
nawet wielu żyć teoria przyczyny i skutku nie pozwala rozpoznać za co jest
kara, za co nagroda. Tylko czasem zastanawia nas, że niegodziwcy mają się
dobrze. Ale przecież nie do nas należy ocenianie. I tak mija całe życie,
tykającym zegarem, spełnionymi bądź porzuconymi marzeniami, pogonią za garńcem
u schyłku tęczy. A obok jest przecież piękny świat, cudowna przyroda, magia
kręgu życia wzrastającego na śmierci. Tłumimy w sobie coś, czemu wystarczy
obserwacja, by bezsensownie miotać się wokół pragnień. A wystarczy tylko w
sobotni pochmurny poranek wspinać się po stoku Wielkiego Chocza, żeby dotarła
do nas cudowność bezprzyczynowości istnienia. A nawet jeśli jest jakaś
pierwotna przyczyna, to z punktu widzenia pojedynczego bytu jest zupełnie
nieistotna.
Tuż przed tysiącem metrów pojawił się śnieg. Z góry i pod butami. Cudownie.
Lubię kiedy budząca się zieleń i rozkwitające na wiosnę kwiaty przechodzą w
białą surowość zimy. To jakby przechodzić przez magiczną szafę do innego
wymiaru. Życie przechodzi w śmierć, by znowu stać się życiem. Sama droga to
mieszanka stromych i łagodnych podejść, charakterystyką przypomina mi trochę
Sławkowski, zaś wyglądem Pieniny Środkowe.
Na szczycie kilka zdjęć, szybka bułka i w dół zielonym. Szlak słabo oznaczony
i tu przydał się ślad GPS w zegarku. Droga niebezpieczna, sypki miejscami
śnieg i spływająca pod nim woda zwiększały ryzyko zapadnięcia się w
kilkudziesięciocentymetrowej pokrywie i skręcenia nogi w plątaninie ukrytych
korzeni. Na dole, w sąsiedztwie Hotelu Chocz - schronu o tak dumnej nazwie -
można było nacieszyć oczy wszędobylskimi krokusami.
Dalsza droga czerwonym szlakiem to już tylko formalność. Falowana ścieżka
pośród lasu, padający śnieg i cisza - coś czego ostatnio bardzo mi brakuje. Na
koniec ciekawy akcent turystyczny - ruiny Zamku Likava. Potem delektowanie się
Złotym Bażantem i niestety koniec. Ale bez smutku. Kolejna sobota - kolejny
wyjazd w góry, a w głowie plany na wakacyjne Tatry i oczywiście GSB.























































Komentarze
Prześlij komentarz